Rząd przedstawił założenia do budżetu na 2011, które zostały przyjęte spokojnie przez komentatorów. Brakuje w nich jednak kluczowej liczby na którą poczekamy do września: wysokości deficytu. To milczenie obrazuje sposób zmagania się z sytuacją finansów kraju przez obecny rząd.
Postawmy się w roli ministra finansów i jego szefa. Pozytywna interpretacja ich już ponad półtorarocznego stanowiska brzmiałaby mniej więcej tak: nie możemy walczyć z kryzysem, obchodzimy go. Na tym polega nasz spryt, nasza mądrość. Nie walczymy z kryzysem, ponieważ jesteśmy zwolennikami klasycznej szkoły ekonomii i wiemy, że kryzys ma własną dynamikę, gospodarka po kilkunastu miesiącach spowolnienia odzyska samoczynnie punkt równowagi i się odbije, a metody którymi można by go zwalczać są zawodne i wiele kosztują. Dlatego kryzys obchodzimy, przeskakujemy, przedstawiamy opinii publicznej kolejne plany, których ona oczekuje (w sumie istnieje mediokracja), i ich nie wdrażamy. Wszak placebo czasem przynosi dobroczynny skutek. Korzystamy z działań innych krajów wydających pieniądze, a które napędzają popyt także u nas, i z tego, że ludzie chcą wierzyć, że jesteśmy fachowcami od gospodarki. Przejściowy spadek dochodów wyrównamy prywatyzacją (bo i tak nie popieramy własności państwowej). Głębszych zmian nie uda się wprowadzić bez kontrowersji zagrażających popularności.
W taką logikę wpisuje się zaprezentowany 29 stycznia 2010 plan konsolidacji i rozwoju finansów publicznych jak i działania ostatnich miesięcy. Plan nie zawiera żadnych kroków naprawiających finanse roku 2010 i 2011. Klucz planu znajduje się poza dokumentem, jest niewypowiedziany, to przesłanka co do wzrostu gospodarczego w latach 2011 i następnych rzędu 5-6%, skutkującego wzrostem wpływów podatkowych w stopniu pozwalającym na zmniejszanie deficytu i odejście od granicy 55%. To podwójnie ryzykowne założenie. Nie ma powodów, dla których wzrost miałby być tak wysoki, a po drugie dopiero po kilkunastu miesiącach dynamicznego rozwoju gospodarki powiększa się baza podatkowa i wpływy budżetu. Dlatego tzw. reguła wydatkowa polegająca na ograniczeniu wzrostu wydatków elastycznych do 1% powyżej inflacji, nie zahamuje narastania deficytu. Pojawi się bowiem 200-300 tys. bezrobotnych, niższe będą wpływy z dywidend i CIT.
Do powyższych czynników dochodzą działania polegające na wypychaniu problemów poza budżet, lub poza istniejące reguły prawne. Zadłużenie Krajowego Funduszu Drogowego sięgające 10-12 mld zł, zawierane przez ministerstwo finansów transakcje swapowe o których pisał NIK, praktyka kontraktowania zakupów przez ministerstwo obrony z przesunięciem terminu zapłaty na za rok, lub dwa lata. Wszystkie te pozycje prędzej czy później ujawnią swój negatywny potencjał.
Z punktu widzenia krytyka można stwierdzić, że to nie pierwszy dowód na przedkładanie partii nad interes publiczny. W 2009 wstrzymywano przez trzy miesiące nowelizację budżetu, aby nie wysyłać niepokojącego sygnału przed wyborami europejskimi. Zwolennik rządu powie, że nie sztuka wykonać trudną robotę, przegrać wybory i oddać naprawione finanse opozycji. Dlaczego mielibyśmy dokonywać zmian w emeryturach lub podnieść marginalne stawki PIT i ryzykować przegraną? Przecież poprzedni rząd także nie ryzykował rozwiązania problemu emerytur pomostowych gdy zbliżały się wybory.
W rezultacie, pakiet naprawy finansów podobny tego, co robią Węgry, Wielka Brytania, Niemcy będzie aplikowany dopiero w roku 2012 i będzie znacznie bardziej dolegliwy, bo stracimy półtora roku. Znośny przebieg kryzysu nie wymusza działań. Dlatego do pozytywnej narracji ministra finansów należy dopisać alternatywę: jeżeli strategia przeczekania się nie uda, to zostawimy niezły pasztet następcom.
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Budżet 2011 – stąpanie po cienkiej linie
Rząd przedstawił założenia do budżetu na 2011, które zostały przyjęte spokojnie przez komentatorów. Brakuje w nich jednak kluczowej liczby na którą poczekamy do września: wysokości deficytu. To milczenie obrazuje sposób zmagania się z sytuacją finansów kraju przez obecny rząd.
Postawmy się w roli ministra finansów i jego szefa. Pozytywna interpretacja ich już ponad półtorarocznego stanowiska brzmiałaby mniej więcej tak: nie możemy walczyć z kryzysem, obchodzimy go. Na tym polega nasz spryt, nasza mądrość. Nie walczymy z kryzysem, ponieważ jesteśmy zwolennikami klasycznej szkoły ekonomii i wiemy, że kryzys ma własną dynamikę, gospodarka po kilkunastu miesiącach spowolnienia odzyska samoczynnie punkt równowagi i się odbije, a metody którymi można by go zwalczać są zawodne i wiele kosztują. Dlatego kryzys obchodzimy, przeskakujemy, przedstawiamy opinii publicznej kolejne plany, których ona oczekuje (w sumie istnieje mediokracja), i ich nie wdrażamy. Wszak placebo czasem przynosi dobroczynny skutek. Korzystamy z działań innych krajów wydających pieniądze, a które napędzają popyt także u nas, i z tego, że ludzie chcą wierzyć, że jesteśmy fachowcami od gospodarki. Przejściowy spadek dochodów wyrównamy prywatyzacją (bo i tak nie popieramy własności państwowej). Głębszych zmian nie uda się wprowadzić bez kontrowersji zagrażających popularności.
W taką logikę wpisuje się zaprezentowany 29 stycznia 2010 plan konsolidacji i rozwoju finansów publicznych jak i działania ostatnich miesięcy. Plan nie zawiera żadnych kroków naprawiających finanse roku 2010 i 2011. Klucz planu znajduje się poza dokumentem, jest niewypowiedziany, to przesłanka co do wzrostu gospodarczego w latach 2011 i następnych rzędu 5-6%, skutkującego wzrostem wpływów podatkowych w stopniu pozwalającym na zmniejszanie deficytu i odejście od granicy 55%. To podwójnie ryzykowne założenie. Nie ma powodów, dla których wzrost miałby być tak wysoki, a po drugie dopiero po kilkunastu miesiącach dynamicznego rozwoju gospodarki powiększa się baza podatkowa i wpływy budżetu. Dlatego tzw. reguła wydatkowa polegająca na ograniczeniu wzrostu wydatków elastycznych do 1% powyżej inflacji, nie zahamuje narastania deficytu. Pojawi się bowiem 200-300 tys. bezrobotnych, niższe będą wpływy z dywidend i CIT.
Do powyższych czynników dochodzą działania polegające na wypychaniu problemów poza budżet, lub poza istniejące reguły prawne. Zadłużenie Krajowego Funduszu Drogowego sięgające 10-12 mld zł, zawierane przez ministerstwo finansów transakcje swapowe o których pisał NIK, praktyka kontraktowania zakupów przez ministerstwo obrony z przesunięciem terminu zapłaty na za rok, lub dwa lata. Wszystkie te pozycje prędzej czy później ujawnią swój negatywny potencjał.
Z punktu widzenia krytyka można stwierdzić, że to nie pierwszy dowód na przedkładanie partii nad interes publiczny. W 2009 wstrzymywano przez trzy miesiące nowelizację budżetu, aby nie wysyłać niepokojącego sygnału przed wyborami europejskimi. Zwolennik rządu powie, że nie sztuka wykonać trudną robotę, przegrać wybory i oddać naprawione finanse opozycji. Dlaczego mielibyśmy dokonywać zmian w emeryturach lub podnieść marginalne stawki PIT i ryzykować przegraną? Przecież poprzedni rząd także nie ryzykował rozwiązania problemu emerytur pomostowych gdy zbliżały się wybory.
W rezultacie, pakiet naprawy finansów podobny tego, co robią Węgry, Wielka Brytania, Niemcy będzie aplikowany dopiero w roku 2012 i będzie znacznie bardziej dolegliwy, bo stracimy półtora roku. Znośny przebieg kryzysu nie wymusza działań. Dlatego do pozytywnej narracji ministra finansów należy dopisać alternatywę: jeżeli strategia przeczekania się nie uda, to zostawimy niezły pasztet następcom.
Autor
Paweł Szałamacha
Członek Rady Instytutu Sobieskiego