Propozycja drastycznego skrócenia czasu pracy jest albo prowokacją, albo myśleniem życzeniowym. Pracujemy sporo, co nie oznacza, że możemy sobie pozwolić na obniżkę pensji, wielkie braki kadrowe, wzrost inflacji i ucieczkę kapitału za granicę.
Wielki Dzień Modlitwy to luterańskie święto, ustanowione w Danii pod koniec XVII w. W 2023 r. rząd socjaldemokratów doszedł do wniosku, że w związku z agresją Rosji na Ukrainę musi ono zniknąć z kalendarza. Premier Mette Frederiksen przekonywała, że dodatkowy dzień pracy zwiększy produktywność gospodarki i pomoże sfinansować rosnące wydatki na obronność. A parlament się z nią zgodził. Zniesienie święta ma przynosić budżetowi ok. 0,5 mld USD rocznie. Dania zapewnia obywatelom 11 dni wolnych od pracy i ma najwyższy wiek emerytalny w Europie – obecnie wynosi on 67 lat dla obu płci, ale w 2035 r. wzrośnie do 68 lat, a w 2040 r. do 70 lat. Kraj ten zajmuje 14. miejsce na świecie pod względem zamożności mierzonej PKB per capita, tuż za Stanami Zjednoczonymi, z wynikiem blisko 72 tys. dol. W Polsce, która plasuje się na 50. miejscu w rankingu zamożności z 45 tys. dol. i zapewnia pracownikom 14 dni wolnych, debatę publiczną rozgrzewa propozycja wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy. Czyż nie tkwi w niej jakiś specyficzny dla nas duch autodestrukcji? Zamiast myśleć o zwiększaniu naszego dobrobytu, a tym samym bezpieczeństwa, rozpoczynamy populistyczną dyskusję o podcinaniu sobie ekonomicznych żył. Oczywiście mamy problem z długimi godzinami pracy, ale to nie oznacza, że możemy sobie pozwolić na utratę ok. 20 proc. naszej konkurencyjności, malejące tempo wzrostu gospodarczego, obniżkę pensji, gigantyczne braki kadrowe, rosnącą inflację i wyprowadzkę kapitału do sąsiadujących z nami krajów.
3,5 mln pracowników zatrudnię
Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej chwali się, że w tym miesiącu do pilotażu skróconego czasu pracy przystąpiło blisko 2 tys. firm. Za udział w programie mogą otrzymać do 1 mln zł. Łącznie pilotaż ma kosztować 50 mln zł w latach 2025-2027. I chyba tu tkwi sedno zainteresowania firm i entuzjazm resortu. Ministerstwo oferuje pieniądze na pokrycie luki kosztowej, która powstanie po obcięciu godzin pracy. Ktoś po prostu musi zapłacić za to rachunek. Wdrożenie takiego rozwiązania w obecnych warunkach na szeroką skalę byłoby dla naszej zamożności druzgocące. Prześledźmy jego potencjalne skutki. Jeśli firmy mają wyprodukować tę samą ilość dóbr i usług z załogą pracującą o 20 proc. mniej, to muszą znaleźć dodatkowych pracowników. Pierwszym namacalnym tego skutkiem będzie wzrost ich kosztów o ok. 25 proc. W efekcie fundusz wynagrodzeń w firmach eksploduje. Jaki będzie tego efekt? Po pierwsze bankructwa, bo nie da się z dnia na dzień udźwignąć takiego kosztu. Po drugie firmy, które będą się starały przetrwać, podniosą ceny dóbr i usług. Po trzecie nastąpi zamrożenie wynagrodzeń wszystkich pracowników. Może więc będziemy pracować krócej, ale w sklepach zapłacimy więcej, a o podwyżkach można zapomnieć na lata. To oznacza realne zubożenie zatrudnionych. Wróci też wysoka inflacja. Firmy będą musiały jakoś zrekompensować sobie wydatki na fundusz płac. Nikt przecież nie funkcjonuje z marżą na poziomie 30 proc., żeby z dnia na dzień móc przetrwać podwyżkę kosztów wytwarzania o 25 proc. Może to również wypchnąć naszych eksporterów z zagranicznych rynków. To nie koniec. Z „genialnego” rozwiązania resortu ogromnie się ucieszą nasi sąsiedzi, konkurujący z nami o zagraniczne inwestycje. Czesi, Węgrzy, Słowacy, Rumuni zapewne z całego serca kibicują pani minister Agnieszce Dziemianowicz-Bąk. Jeśli gospodarka straci 20-25 proc. konkurencyjności, to inwestorzy będą przenosić swoje zakłady gdzie indziej, reinwestować zyski w sąsiednich krajach oraz lokować tam nowe inwestycje. Kolejnym wyzwaniem będzie znalezienie na rynku dodatkowych pracowników. W naszej gospodarce pracuje obecnie 17,2 mln osób, z czego blisko 14 mln jest zatrudnionych „u kogoś”. Co to oznacza? W Polsce, która ma jeden z najniższych wskaźników bezrobocia na świecie i boryka się z niedoborami kadrowymi, trzeba będzie znaleźć ok. 3,5 mln ludzi do pracy. Pyszna perspektywa. Warto przywołać w tym kontekście analizę Instytutu Badań Strukturalnych na temat skrócenia czasu pracy. Wnioski jej autorów są jednoznaczne: „Wzrost wydajności kompensujący skrócenie czasu pracy do czterech dni w tygodniu jest nierealny do osiągnięcia w większości branż i zawodów”.„Wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy pogłębiłoby już występujące niedobory pracowników”.„Skrócenie czasu pracy do czterech dni w tygodniu uniemożliwiłoby dostarczenie wysokiej jakości usług publicznych”.„Czterodniowy tydzień pracy oznaczałby, że liczba nieobsadzonych wakatów w policji wzrosłaby do ok. 43 tys.”.„Wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy byłoby decyzją zdecydowanie przedwczesną. Prowadziłoby do spadku dochodów Polaków i poważnych problemów państwa z dostarczaniem usług publicznych”.
Skrócony czas pracy to nie rozwiązanie
Taka diagnoza propozycji resortu rodziny nie oznacza, że nie powinniśmy rozmawiać o czasie pracy Polaków. Rzeczywiście pracujemy sporo – z jednej strony pozwala nam to doganiać bogatsze kraje, ale z drugiej może burzyć balans między życiem zawodowym a rodzinnym (czego efektem są m. in. niskie wskaźniki dzietności, o czym piszemy z Michałem Kotem w naszej nowej książce „Jak uniknąć demograficznej katastrofy”), powodować wypalenie zawodowe, zmniejszać efektywność pracy i zwiększać frustrację pracowników. Według danych Eurostatu mężczyźni pracują u nas średnio 41,5 godziny tygodniowo, a średnia dla państw Unii Europejskiej wynosi 39,6 godziny. Większe różnice dotyczą kobiet. W Polsce dobijają one do 39 godzin, a w całej UE – 34,3 godziny. Dłuższy czas pracy Polek i Polaków wynika z dwóch podstawowych aspektów. Po pierwsze bardzo rzadko pracujemy na część etatu. Dotyczy to zwłaszcza kobiet – zaledwie 6,3 proc. z nich jest zatrudniona w niepełnym wymiarze. Średnia dla całej Unii jest ponad czterokrotnie wyższa i wynosi 27,5 proc. Na część etatu pracuje zaledwie 8 proc. Polek w wieku rozrodczym (25-49 lat). U rekordzistek – Holenderek, Szwajcarek i Austriaczek – odsetek ten sięga 50-60 proc. To rodzi problemy w łączeniu obowiązków rodzinnych i zawodowych, a także winduje całościowy czas pracy. Po drugie dużą część pracujących w Polsce stanowią samozatrudnieni. Takie osoby także zawyżają czas pracy. Wysoka liczba przepracowanych godzin nie jest jednak spowodowana różnicą w czasie pracy wśród etatowców. A to ich głównie dotyczy propozycja ministerstwa. Czas pracy pracowników zatrudnionych w pełnym wymiarze jest u nas zaledwie o 0,7 godziny dłuższy niż średnia unijna, a krótszy niż np. w Austrii, Portugalii, Słowenii czy Szwecji. Można zatem powiedzieć, że propozycja Ministerstwa Rodziny trafia kulą w płot. Jej skutki byłyby dotkliwe dla gospodarki. Co więcej, pomysł resortu nie odnosi się do problemu długich godzin aktywności.
Bogactwo bierze się z pracy
Choć ekonomiści używają skomplikowanej terminologii do opisu wzrostu gospodarczego i budowania dobrobytu, to podstawowe mechanizmy są stosunkowo proste. PKB, czyli nasz rozwój, jest równy sumie zasobów siły roboczej i produktywności. Co to oznacza? Tak naprawdę liczą się dwie rzeczy: liczba pracujących/wymiar czasu pracy oraz sposób wykorzystania ich wysiłku. Im praca jest efektywniejsza, tym lepiej dla gospodarki. A także dla samych pracowników, bo nie muszą pracować tak ciężko, by wytworzyć ten sam efekt końcowy. Podsumowując: dobrobyt, bogactwo i siła ekonomiczna państwa biorą się z pracy. Możemy debatować o work-life balance, harowaniu ponad miarę, poziomie płac czy wydajności – zwłaszcza gdy dalej będziemy doganiać zamożniejszych od nas. Nie ma też nic zdrożnego w tym, żeby w wielu branżach – zwłaszcza pracy biurowej – zachęcać pracodawców do skracania czasu pracy, sprzyjania łączeniu życia prywatnego i służbowego czy lepszego wykorzystywania potencjału załogi. Ale skakanie do pustego basenu z hasłem „będziecie pracować 20 proc. mniej, a zarabiać tyle samo co dotychczas” jest albo prowokacją, albo tanią autoreklamą na granicy populizmu, albo myśleniem życzeniowym.
Członek zarządu i ekspert ds. polityki społecznej Instytutu Sobieskiego, wcześniej m.in. wiceminister Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, wiceprezes Polskiego Funduszu Rozwoju.
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Bieda na własne życzenie
Propozycja drastycznego skrócenia czasu pracy jest albo prowokacją, albo myśleniem życzeniowym. Pracujemy sporo, co nie oznacza, że możemy sobie pozwolić na obniżkę pensji, wielkie braki kadrowe, wzrost inflacji i ucieczkę kapitału za granicę.
Wielki Dzień Modlitwy to luterańskie święto, ustanowione w Danii pod koniec XVII w. W 2023 r. rząd socjaldemokratów doszedł do wniosku, że w związku z agresją Rosji na Ukrainę musi ono zniknąć z kalendarza. Premier Mette Frederiksen przekonywała, że dodatkowy dzień pracy zwiększy produktywność gospodarki i pomoże sfinansować rosnące wydatki na obronność. A parlament się z nią zgodził. Zniesienie święta ma przynosić budżetowi ok. 0,5 mld USD rocznie. Dania zapewnia obywatelom 11 dni wolnych od pracy i ma najwyższy wiek emerytalny w Europie – obecnie wynosi on 67 lat dla obu płci, ale w 2035 r. wzrośnie do 68 lat, a w 2040 r. do 70 lat. Kraj ten zajmuje 14. miejsce na świecie pod względem zamożności mierzonej PKB per capita, tuż za Stanami Zjednoczonymi, z wynikiem blisko 72 tys. dol. W Polsce, która plasuje się na 50. miejscu w rankingu zamożności z 45 tys. dol. i zapewnia pracownikom 14 dni wolnych, debatę publiczną rozgrzewa propozycja wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy. Czyż nie tkwi w niej jakiś specyficzny dla nas duch autodestrukcji? Zamiast myśleć o zwiększaniu naszego dobrobytu, a tym samym bezpieczeństwa, rozpoczynamy populistyczną dyskusję o podcinaniu sobie ekonomicznych żył. Oczywiście mamy problem z długimi godzinami pracy, ale to nie oznacza, że możemy sobie pozwolić na utratę ok. 20 proc. naszej konkurencyjności, malejące tempo wzrostu gospodarczego, obniżkę pensji, gigantyczne braki kadrowe, rosnącą inflację i wyprowadzkę kapitału do sąsiadujących z nami krajów.
3,5 mln pracowników zatrudnię
Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej chwali się, że w tym miesiącu do pilotażu skróconego czasu pracy przystąpiło blisko 2 tys. firm. Za udział w programie mogą otrzymać do 1 mln zł. Łącznie pilotaż ma kosztować 50 mln zł w latach 2025-2027. I chyba tu tkwi sedno zainteresowania firm i entuzjazm resortu. Ministerstwo oferuje pieniądze na pokrycie luki kosztowej, która powstanie po obcięciu godzin pracy. Ktoś po prostu musi zapłacić za to rachunek. Wdrożenie takiego rozwiązania w obecnych warunkach na szeroką skalę byłoby dla naszej zamożności druzgocące. Prześledźmy jego potencjalne skutki. Jeśli firmy mają wyprodukować tę samą ilość dóbr i usług z załogą pracującą o 20 proc. mniej, to muszą znaleźć dodatkowych pracowników. Pierwszym namacalnym tego skutkiem będzie wzrost ich kosztów o ok. 25 proc. W efekcie fundusz wynagrodzeń w firmach eksploduje. Jaki będzie tego efekt? Po pierwsze bankructwa, bo nie da się z dnia na dzień udźwignąć takiego kosztu. Po drugie firmy, które będą się starały przetrwać, podniosą ceny dóbr i usług. Po trzecie nastąpi zamrożenie wynagrodzeń wszystkich pracowników. Może więc będziemy pracować krócej, ale w sklepach zapłacimy więcej, a o podwyżkach można zapomnieć na lata. To oznacza realne zubożenie zatrudnionych. Wróci też wysoka inflacja. Firmy będą musiały jakoś zrekompensować sobie wydatki na fundusz płac. Nikt przecież nie funkcjonuje z marżą na poziomie 30 proc., żeby z dnia na dzień móc przetrwać podwyżkę kosztów wytwarzania o 25 proc. Może to również wypchnąć naszych eksporterów z zagranicznych rynków. To nie koniec. Z „genialnego” rozwiązania resortu ogromnie się ucieszą nasi sąsiedzi, konkurujący z nami o zagraniczne inwestycje. Czesi, Węgrzy, Słowacy, Rumuni zapewne z całego serca kibicują pani minister Agnieszce Dziemianowicz-Bąk. Jeśli gospodarka straci 20-25 proc. konkurencyjności, to inwestorzy będą przenosić swoje zakłady gdzie indziej, reinwestować zyski w sąsiednich krajach oraz lokować tam nowe inwestycje. Kolejnym wyzwaniem będzie znalezienie na rynku dodatkowych pracowników. W naszej gospodarce pracuje obecnie 17,2 mln osób, z czego blisko 14 mln jest zatrudnionych „u kogoś”. Co to oznacza? W Polsce, która ma jeden z najniższych wskaźników bezrobocia na świecie i boryka się z niedoborami kadrowymi, trzeba będzie znaleźć ok. 3,5 mln ludzi do pracy. Pyszna perspektywa. Warto przywołać w tym kontekście analizę Instytutu Badań Strukturalnych na temat skrócenia czasu pracy. Wnioski jej autorów są jednoznaczne: „Wzrost wydajności kompensujący skrócenie czasu pracy do czterech dni w tygodniu jest nierealny do osiągnięcia w większości branż i zawodów”. „Wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy pogłębiłoby już występujące niedobory pracowników”. „Skrócenie czasu pracy do czterech dni w tygodniu uniemożliwiłoby dostarczenie wysokiej jakości usług publicznych”. „Czterodniowy tydzień pracy oznaczałby, że liczba nieobsadzonych wakatów w policji wzrosłaby do ok. 43 tys.”. „Wprowadzenie czterodniowego tygodnia pracy byłoby decyzją zdecydowanie przedwczesną. Prowadziłoby do spadku dochodów Polaków i poważnych problemów państwa z dostarczaniem usług publicznych”.
Skrócony czas pracy to nie rozwiązanie
Taka diagnoza propozycji resortu rodziny nie oznacza, że nie powinniśmy rozmawiać o czasie pracy Polaków. Rzeczywiście pracujemy sporo – z jednej strony pozwala nam to doganiać bogatsze kraje, ale z drugiej może burzyć balans między życiem zawodowym a rodzinnym (czego efektem są m. in. niskie wskaźniki dzietności, o czym piszemy z Michałem Kotem w naszej nowej książce „Jak uniknąć demograficznej katastrofy”), powodować wypalenie zawodowe, zmniejszać efektywność pracy i zwiększać frustrację pracowników. Według danych Eurostatu mężczyźni pracują u nas średnio 41,5 godziny tygodniowo, a średnia dla państw Unii Europejskiej wynosi 39,6 godziny. Większe różnice dotyczą kobiet. W Polsce dobijają one do 39 godzin, a w całej UE – 34,3 godziny. Dłuższy czas pracy Polek i Polaków wynika z dwóch podstawowych aspektów. Po pierwsze bardzo rzadko pracujemy na część etatu. Dotyczy to zwłaszcza kobiet – zaledwie 6,3 proc. z nich jest zatrudniona w niepełnym wymiarze. Średnia dla całej Unii jest ponad czterokrotnie wyższa i wynosi 27,5 proc. Na część etatu pracuje zaledwie 8 proc. Polek w wieku rozrodczym (25-49 lat). U rekordzistek – Holenderek, Szwajcarek i Austriaczek – odsetek ten sięga 50-60 proc. To rodzi problemy w łączeniu obowiązków rodzinnych i zawodowych, a także winduje całościowy czas pracy. Po drugie dużą część pracujących w Polsce stanowią samozatrudnieni. Takie osoby także zawyżają czas pracy. Wysoka liczba przepracowanych godzin nie jest jednak spowodowana różnicą w czasie pracy wśród etatowców. A to ich głównie dotyczy propozycja ministerstwa. Czas pracy pracowników zatrudnionych w pełnym wymiarze jest u nas zaledwie o 0,7 godziny dłuższy niż średnia unijna, a krótszy niż np. w Austrii, Portugalii, Słowenii czy Szwecji. Można zatem powiedzieć, że propozycja Ministerstwa Rodziny trafia kulą w płot. Jej skutki byłyby dotkliwe dla gospodarki. Co więcej, pomysł resortu nie odnosi się do problemu długich godzin aktywności.
Bogactwo bierze się z pracy
Choć ekonomiści używają skomplikowanej terminologii do opisu wzrostu gospodarczego i budowania dobrobytu, to podstawowe mechanizmy są stosunkowo proste. PKB, czyli nasz rozwój, jest równy sumie zasobów siły roboczej i produktywności. Co to oznacza? Tak naprawdę liczą się dwie rzeczy: liczba pracujących/wymiar czasu pracy oraz sposób wykorzystania ich wysiłku. Im praca jest efektywniejsza, tym lepiej dla gospodarki. A także dla samych pracowników, bo nie muszą pracować tak ciężko, by wytworzyć ten sam efekt końcowy. Podsumowując: dobrobyt, bogactwo i siła ekonomiczna państwa biorą się z pracy. Możemy debatować o work-life balance, harowaniu ponad miarę, poziomie płac czy wydajności – zwłaszcza gdy dalej będziemy doganiać zamożniejszych od nas. Nie ma też nic zdrożnego w tym, żeby w wielu branżach – zwłaszcza pracy biurowej – zachęcać pracodawców do skracania czasu pracy, sprzyjania łączeniu życia prywatnego i służbowego czy lepszego wykorzystywania potencjału załogi. Ale skakanie do pustego basenu z hasłem „będziecie pracować 20 proc. mniej, a zarabiać tyle samo co dotychczas” jest albo prowokacją, albo tanią autoreklamą na granicy populizmu, albo myśleniem życzeniowym.
Tekst pierwotnie ukazał się w Magazynie DGP: Bieda na własne życzenie – GazetaPrawna.pl
Autor
Bartosz Marczuk
Członek zarządu i ekspert ds. polityki społecznej Instytutu Sobieskiego, wcześniej m.in. wiceminister Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, wiceprezes Polskiego Funduszu Rozwoju.